Nasze urocze dwa miesiące z Hannibalem dobiegły końca. Nie martwcie się jednak, ponieważ serial powróci, a i może kiedyś napiszę coś o filmach; w każdym razie udało się, ponieważ co zaplanowane miałam, to się pojawiło już na blogu. Wszystkie wpisy, czyli między innymi recenzje książek, serialu, porównanie ich znajdziecie pod tagiem Miesiąc z... Hannibalem. Tymczasem zapraszam na video, które przypomni, dlaczego warto oglądać Hannibala.
Źródło: hulu.com |
Fani potrafią! Czasami trudno wierzyć w powodzenie petycji i różnych akcji organizowanych przez fanów, ale hej udało się na przykład z Veronicą Mars i teraz z "Delirium". Gdy kilka miesięcy temu pojawił się fragment, Amerykanie byli zachwyceni. Seriously?! Mam wrażenie, że wystarczy dać im absolutnie byle co (coby nie powiedzieć gorzej...), a oni szaleją ze szczęścia. Dalsze zainteresowanie Pamiętnikami Wampirów, czy fakt, że Akademia Wampirów będzie dalej ekranizowana tego dowodzi. W każdym razie miejsce miała wielka akcja i stacja ustąpiła; na miesiąc udostępniono pilot "ekranizacji" Delirium. Spokojnie! Nie będzie dalszych odcinków; dzięki bogom!
O kilkuminutowym fragmencie, który wypuszczono kilka miesięcy temu napisałam nawet specjalny post(trochę się niektóre rzeczy mogą powtarzać), więc nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności omówienia z Wami, jak bardzo, bardzo źle zrobiono pilota "Delirium". Zapnijcie pasy, uważajcie na spoilery (szczególnie dotyczącej pierwszego tomu) i jedziemy!
1. Lena Holloway / Emma Roberts
Jednak jej nie lubię. Nie Leny oczywiście; wiem, że wielu osobom postać ta nieprzypadła do gustu, ale ja odnalazłam w niej to coś i stwierdziłam, że mogłabym zaprzyjaźnić się z tą bohaterką, gdybym spotkała ją w prawdziwym życiu. Od początku jednak Emma nie pasowała mi do wyobrażenia Leny, ponieważ jest zbyt taka idealnie nijaka, jeżeli wiecie o co mi chodzi. Za ładna, ale nie pasująca do charakteru książkowej postaci. Lena jest wyrazista i w moim wyobrażeniu bardziej taka swojska; figura Hany bardziej by jej pasowała. Kilka filmów z Emmą Roberts ostatnio widziałam i gra ona wszędzie tak samo, choć w ogólnym rozrachunku wypadła ona i tak najlepiej w całym tym pilocie, a to już świadczy samo o sobie.
W pilocie Lena wyszła na wielką hipokrytkę. Wiecie na początku całe to "zróbmy ten zabieg teraz, proszę!", a kilka minut później maślane oczy do pierwszego chłopaka i rewolucyjne myśli, które najlepiej tłumaczyć na korytarzu dość głośnym tonem, co nie? Pusta dziewczyna rzucana na różne strony przez wiatr, tak bym podsumowała serialową Lenę i nie mam pojęcia, jak ktokolwiek po tym odcinku miałby się z nią utożsamiać.
2. Hana Tate - Jeanine Mason
Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Tak, Hana miała smykałkę do balansowania na granicy prawa, ale nikt w społeczeństwie przedstawionym w "Delirium" nie pozwoliłby jej paradować w takiej kiecce na Ewaluacje. Zauważyliście, że była tam JEDYNĄ osoba z odsłoniętymi ramionami? Jak ona się w ogóle zachowywała? Jeżeli to miała być pewna siebie dziewczyna, przy której Lena czuła się trochę szarą myszką, to coś tutaj nie wyszło, ponieważ Jeanine Mason była zwyczajnie prowokacyjna, a nawet wulgarna, jak na tamtejsze standardy.
A cała ta rozmowa na basenie z Julianem... To dopiero żenada.
A cała ta rozmowa na basenie z Julianem... To dopiero żenada.
3. Alex Sheathes - Daren Kagasoff
Wygląd nie jest najważniejszy, kiedy chodzi o wrażenie. W książce Alex czarował, pociągał, był tym zakazanym owocem, a wiecie o co chodziło w całej tej sprawie; wiemy, że ten owoc jest dla nas niedostępny, niebezpieczny, ale i tak po niego sięgamy, ponieważ nie sposób mu się oprzeć. Tutaj tego nie znajdziecie. Alex nie czaruje; nie wiem, ale we mnie nie wywołał on zupełnie żadnych emocji. Zero, null. Dodam jeszcze, że jest brzydki.
4. Relacja Leny i Alexa
Hahahhahahhahahha. Uwielbiam Delirium; naprawdę ta książka mnie oczarowała, ponieważ jest to piękna historia o miłości, a do tego kończy się w taki sposób... A w serialu? Przypomnijmy, że wiadomo było od początku, że streszczą cały tom, ale posunęli się dalej, o czym potem; wniosek jest jednak prosty: tutaj nie ma nic. Na pustyni więcej się dzieje i jest bardziej emocjonująco, ponieważ sobie krzaczek przeleci, czy coś. Tutaj Alex pożąda Leny, a Lena jest nim zafascynowana. Żadnej głębi, czułości i w ogóle to aż mam ochotę się wściec, ponieważ nie chciało mi się wierzyć, że mogą spróbować tak spłycić historię miłosną. Oni nawet nic nie spłycali, ponieważ nie było tutaj żadnej historii miłosnej!!! A po końcówce Delirium wiadomo, że nie będzie w najbliższym czasie możliwości rozwinięcia tego wątku.
5. Julian Fineman - Gregg Sulkin
Wait, wait, wait... Jaki Julian w pilocie na podstawie pierwszego tomu? A właśnie, ponieważ tak jakoś wyszło, że 3/5 tego odcinka było z Delirium, a reszta z Pandemonium, a i nawet Requiem liźnięto. Jak już dano Juliana, to trzeba było przedstawić jego postać; skąd jest, choroba, relacja z ojcem, jego smykałka do zakazanego. Szkoda tylko, że to nie to miasto i w ogóle nawet mnie to nie bawiło, ponieważ jak poprowadzono ten odcinek, to istna tragedia. Cenne sekundy leciały na obserwowanie, jak Julian słucha muzyki. Aha.
6. Społeczeństwo DFA
Dali mur wokół Chicago, wspomnieli, że istnieje cenzura i kontakty z płcią przeciwną do zabiegu są zabronione i to właściwie wszystko. Nie dało w ogóle się odczuć klimatu, który wysączał się z każdej strony powieści, gdzie Lena była biedna, a Hanna bogata i różnica była widoczna. Gdy ludzie byli niczym zombie, ponieważ ich emocje były tak bardzo przytłumione. A tutaj? Normalni mieszkańcy prawie normalnego Chicago. Ciotka Leny miała pełną emocji twarz; nawet bardziej niż nasza bohaterka. Nic tutaj nie było jakieś inne, niż powinno być. Wiadomo, że oddanie klimatu potrafi być trudne, ale jest możliwe, co pokazuje wiele ekranizacji. Tutaj chyba nawet nie spróbowano, bo i jak w tych 43 minutach?
Jednym słowem była to tragedia. Mogłam zrobić sobie przysługę i tego nie tykać, ale wiadomo nadzieja umiera ostatnia; zwłaszcza, gdy chodzi o ukochaną książkę. Jeżeli czytaliście "Delirium" i wahacie się, czy oglądać pilot, to powiem Wam NIE, nie róbcie tego, ponieważ szkoda nerwów i czasu. Nie będzie to kontynuowane i na tym poprzestańmy.
PS. Dorobiłam się Instagrama. :3
4. Relacja Leny i Alexa
Hahahhahahhahahha. Uwielbiam Delirium; naprawdę ta książka mnie oczarowała, ponieważ jest to piękna historia o miłości, a do tego kończy się w taki sposób... A w serialu? Przypomnijmy, że wiadomo było od początku, że streszczą cały tom, ale posunęli się dalej, o czym potem; wniosek jest jednak prosty: tutaj nie ma nic. Na pustyni więcej się dzieje i jest bardziej emocjonująco, ponieważ sobie krzaczek przeleci, czy coś. Tutaj Alex pożąda Leny, a Lena jest nim zafascynowana. Żadnej głębi, czułości i w ogóle to aż mam ochotę się wściec, ponieważ nie chciało mi się wierzyć, że mogą spróbować tak spłycić historię miłosną. Oni nawet nic nie spłycali, ponieważ nie było tutaj żadnej historii miłosnej!!! A po końcówce Delirium wiadomo, że nie będzie w najbliższym czasie możliwości rozwinięcia tego wątku.
"O ciacho [ta jasne]! O ładna." - kwintesencja związku Leny i Alexa |
5. Julian Fineman - Gregg Sulkin
Wait, wait, wait... Jaki Julian w pilocie na podstawie pierwszego tomu? A właśnie, ponieważ tak jakoś wyszło, że 3/5 tego odcinka było z Delirium, a reszta z Pandemonium, a i nawet Requiem liźnięto. Jak już dano Juliana, to trzeba było przedstawić jego postać; skąd jest, choroba, relacja z ojcem, jego smykałka do zakazanego. Szkoda tylko, że to nie to miasto i w ogóle nawet mnie to nie bawiło, ponieważ jak poprowadzono ten odcinek, to istna tragedia. Cenne sekundy leciały na obserwowanie, jak Julian słucha muzyki. Aha.
6. Społeczeństwo DFA
Dali mur wokół Chicago, wspomnieli, że istnieje cenzura i kontakty z płcią przeciwną do zabiegu są zabronione i to właściwie wszystko. Nie dało w ogóle się odczuć klimatu, który wysączał się z każdej strony powieści, gdzie Lena była biedna, a Hanna bogata i różnica była widoczna. Gdy ludzie byli niczym zombie, ponieważ ich emocje były tak bardzo przytłumione. A tutaj? Normalni mieszkańcy prawie normalnego Chicago. Ciotka Leny miała pełną emocji twarz; nawet bardziej niż nasza bohaterka. Nic tutaj nie było jakieś inne, niż powinno być. Wiadomo, że oddanie klimatu potrafi być trudne, ale jest możliwe, co pokazuje wiele ekranizacji. Tutaj chyba nawet nie spróbowano, bo i jak w tych 43 minutach?
Jednym słowem była to tragedia. Mogłam zrobić sobie przysługę i tego nie tykać, ale wiadomo nadzieja umiera ostatnia; zwłaszcza, gdy chodzi o ukochaną książkę. Jeżeli czytaliście "Delirium" i wahacie się, czy oglądać pilot, to powiem Wam NIE, nie róbcie tego, ponieważ szkoda nerwów i czasu. Nie będzie to kontynuowane i na tym poprzestańmy.
PS. Dorobiłam się Instagrama. :3
Źródło: weheartit.com |
Bardzo rzadko dobre seriale znajduje się przypadkiem. Zazwyczaj ktoś poleci Ci jakiś tytuł i wtedy zaczyna się cała zabawa. O "Teorii wielkiego podrywu" oczywiście coś słyszałam, a nawet widziałam kilka odcinków, ale jakoś nigdy nie miałam tego serialu na swojej liście do obejrzenia. Wolę raczej trochę inne programy i wsadziłam TBBT do szufladki typowych komediowych seriali, w których wszystko kręci się wokół no cóż... podrywu. Jednak Julie mężnie wyprowadziła mnie z tego błędu i tak rozpoczęła się moja przygoda.
OPIS: Leonard i Sheldon to mieszkający razem genialni fizycy, którym trudność sprawia nawiązywanie kontaktu z innymi, szczególnie z kobietami. Zaczyna się to zmieniać gdy obok nich wprowadza się piękna Penny. Sheldon nadal woli spędzać czas ze swymi przyjaciółmi-naukowcami, ale Leonard odnajduje w znajomości z Penny nowe możliwości.
Patrząc na opis można pomyśleć, że takich serialów było już wiele. Szukanie miłości/zawody miłosne/nowe szanse, ale ja nie miałam jeszcze do czynienia z bandą geeków, którzy nie mają KOMPLETNIE pojęcia co właściwie robi się z dziewczynami. Ba! Raj nie potrafi się do nich nawet odezwać, a gdy wspomnimy jeszcze o tym, że co jak co, ale odtwórcy głównych ról wcale nie są szczególnie przystojni, choć mają swój urok, to powiem Wam, że tutaj dopiero zaczyna się zabawa!
jw. |
Mamy też oczywiście Leonarda... Jest on dla mnie postacią w stylu Teda z "Jak poznałem waszą matkę". Niby się go lubi, ponieważ w końcu jest sympatyczny i nawet uroczy, ale z drugiej strony nie jest to zbyt głębokie uczucie. Jest więc on najlepszym głównym bohaterem i tak jakby narratorem tej historii, ponieważ gdyby skupić ją wokół np. Sheldona, to efekt byłby zupełnie inny. Jest on w pewien sposób neutralny, a przynajmniej ja tak odbieram Leonarda.
tumblr.com |
filmweb.pl |
Ocena: 7,5/10.
Sezonów: 10 (7 nakręconych, 3 w planach)
Liczba odcinków na sezon: +/- 24
Czas trwania odcinków: 21 minut
Główne role:
Johnny Galecki - Leonard Leakey Hofstadter
Jim Parsons - Sheldon Lee Cooper
Kaley Cuoco - Penny
Simon Helberg - Howard Joel Wolowitz
Kunal Nayyar - Rajesh "Raj" Ramayan Koothrappali
Sezonów: 10 (7 nakręconych, 3 w planach)
Liczba odcinków na sezon: +/- 24
Czas trwania odcinków: 21 minut
Główne role:
Johnny Galecki - Leonard Leakey Hofstadter
Jim Parsons - Sheldon Lee Cooper
Kaley Cuoco - Penny
Simon Helberg - Howard Joel Wolowitz
Kunal Nayyar - Rajesh "Raj" Ramayan Koothrappali
Źródło: LC |
Po ostatnim tomie serii "W otchłani" oczekiwałam naprawdę wiele, ponieważ dwie pierwsze części urzekły mnie prezentowaną opowieścią. Jak jednak wyglądał sam finał historii?
Uczestnicy misji docierają do nowej Ziemi, lecz towarzyszy im poczucie przeraźliwej grozy. Są osaczeni przez krwiożercze bestie i paraliżującą roślinność, zagrażają im nieznane technologie. Pojawiają się kolejne morderstwa. Czyżby planeta próbowała zabić swoich kolonizatorów?
Ocena: 6,5/10.
Tytuł oryginału:
Seria: W otchłani
Tom: 3/3
Liczba stron: 389
Wydawca: Dolnośląskie
Przychodzi moment, gdy nawet najlepszy serial kryminalny zaczyna być nużący, ponieważ widz zaczyna się zastanawiać: ile można? Wciąż to samo i to samo. Podobny schemat, kolejne zabójstwo - lub ewentualnie cała fala morderstw; nie może też zabraknąć tajemniczego lub przerażającego prześladowcy. Spodziewaliście się, że tak samo będzie w przypadku serii autorstwa Janet Evanovich? To się pomyliście!
Życie nie daje spokoju Stephanie Plum, która rozwiązując kolejną sprawę dowiaduje się, że tajemnicza i piękna kobieta chce ją znaleźć, a do tego... ma to związek z Komandosem. Gdyby tylko nie zapadł się on właśnie pod ziemię. Gdy sytuacja zaczyna się zagęszczać, Stephanie musi zdecydować, czy zaryzykuje własnym życiem, aby dotrzeć do sedna sprawy i doprowadzić ją do końca...
Przeczytałam "Parszywą Dwunastkę" zaraz po "Najlepszej Jedenastce" i niestety zauważyłam kilka nieścisłości. Doskonale zdaję sobie sprawę, że kolejne tomy można czytać osobno i zacząć serię nawet od końca, ponieważ Stephanie (tj. autorka za pośrednictwem naszej wspaniałej pierwszoosobowej narratorki) zawsze się przedstawia i wyjaśnia, co trzeba, ale takie sytuacje, jak wysadzone auto w poprzednim tomie, którym Morelli dalej jeździ lub sprawa z rzuconą pracą, którą jednak Stephanie nadal wykonuje są może detalami, ale dość istotnymi. Rozczarowało mnie to trochę, ponieważ wyglądało to, jakby autorka nie wiedziała, co dokładnie zdarzyło się w poprzednim tomie i zastanowiło, czy autorzy mogą ogarnąć tak długą serię. Na szczęście jednak jest to jedyny minus "Parszywej Dwunastki".
We wszystkich poprzednich częściach z serii "Łowczyni nagród" mieliśmy wgląd w życie Stephanie Plum, ale to sprawa była najważniejsza, więc mimo faktu, że sądziliśmy, że znamy doskonale naszą miłośniczkę słodyczy (oraz przystojnych mężczyzn) to tak naprawdę relacja ta nie była bardzo głęboka. Nasza narratorka poruszała tematy swobodnie i delikatnie, więc książki owszem były kryminałami, ale daleko miały do ich psychologicznych aspektów. Tym razem jednak autorka z humorem zapewniała nam głębszy wgląd w życie naszych bohaterów, co najbardziej dotyczy tym razem Komandosa. Dzięki temu "Parszywa Dwunastka" stała się najbardziej życiowym i intymnym tomem. A wspominałam już, że uwielbiam Komandosa?
Zawsze w powieściach Janet Evanovich brakowało mi konkluzji. Akcja toczyła się stale bardzo dynamicznie, kolejne wątki pędziły do przodu, a napięcie było odczuwalne do bólu, a potem BAM i w ostatnim rozdziale dochodziło do kulminacyjnego punktu i... koniec. Stephanie spotykaliśmy kilka miesięcy/tygodni potem w kolejnym tomie, a jeżeli już wspomniano o wydarzeniach z poprzedniego, to przelotnie i bez wchodzenia w szczegóły, a ja bardzo, ale to bardzo lubię mieć wyłożoną kawę na ławę i otrzymać wszystkie odpowiedzi. W "Parszywej Dwunastce" wreszcie się tego doczekałam. Autorka co prawda praktycznie do ostatniej minuty grała z czytelnikiem, ale pojawił się ten długo oczekiwany rozdział PO punkcie kulminacyjnym, a mimo że kolejne książki o przygodach Stephanie Plum nie zostawiają czytelnika w nieznośnym zawieszeniu, to i tak nie mogę się doczekać "Złośliwej Trzynastki"!
"Parszywa Dwunastka" okazała się według mnie najlepszym tomem. Może to dzięki Komandosowi, który jest tak gorący, że podpala kartki w czasie czytania o nim, a może dzięki świetnie wyważonemu humorowi oraz doskonale poprowadzonej akcji. Wszystko to sprowadza się do tego, że Stephanie Plum kolejny raz przeszła samą siebie.
Życie nie daje spokoju Stephanie Plum, która rozwiązując kolejną sprawę dowiaduje się, że tajemnicza i piękna kobieta chce ją znaleźć, a do tego... ma to związek z Komandosem. Gdyby tylko nie zapadł się on właśnie pod ziemię. Gdy sytuacja zaczyna się zagęszczać, Stephanie musi zdecydować, czy zaryzykuje własnym życiem, aby dotrzeć do sedna sprawy i doprowadzić ją do końca...
Przeczytałam "Parszywą Dwunastkę" zaraz po "Najlepszej Jedenastce" i niestety zauważyłam kilka nieścisłości. Doskonale zdaję sobie sprawę, że kolejne tomy można czytać osobno i zacząć serię nawet od końca, ponieważ Stephanie (tj. autorka za pośrednictwem naszej wspaniałej pierwszoosobowej narratorki) zawsze się przedstawia i wyjaśnia, co trzeba, ale takie sytuacje, jak wysadzone auto w poprzednim tomie, którym Morelli dalej jeździ lub sprawa z rzuconą pracą, którą jednak Stephanie nadal wykonuje są może detalami, ale dość istotnymi. Rozczarowało mnie to trochę, ponieważ wyglądało to, jakby autorka nie wiedziała, co dokładnie zdarzyło się w poprzednim tomie i zastanowiło, czy autorzy mogą ogarnąć tak długą serię. Na szczęście jednak jest to jedyny minus "Parszywej Dwunastki".
We wszystkich poprzednich częściach z serii "Łowczyni nagród" mieliśmy wgląd w życie Stephanie Plum, ale to sprawa była najważniejsza, więc mimo faktu, że sądziliśmy, że znamy doskonale naszą miłośniczkę słodyczy (oraz przystojnych mężczyzn) to tak naprawdę relacja ta nie była bardzo głęboka. Nasza narratorka poruszała tematy swobodnie i delikatnie, więc książki owszem były kryminałami, ale daleko miały do ich psychologicznych aspektów. Tym razem jednak autorka z humorem zapewniała nam głębszy wgląd w życie naszych bohaterów, co najbardziej dotyczy tym razem Komandosa. Dzięki temu "Parszywa Dwunastka" stała się najbardziej życiowym i intymnym tomem. A wspominałam już, że uwielbiam Komandosa?
Zawsze w powieściach Janet Evanovich brakowało mi konkluzji. Akcja toczyła się stale bardzo dynamicznie, kolejne wątki pędziły do przodu, a napięcie było odczuwalne do bólu, a potem BAM i w ostatnim rozdziale dochodziło do kulminacyjnego punktu i... koniec. Stephanie spotykaliśmy kilka miesięcy/tygodni potem w kolejnym tomie, a jeżeli już wspomniano o wydarzeniach z poprzedniego, to przelotnie i bez wchodzenia w szczegóły, a ja bardzo, ale to bardzo lubię mieć wyłożoną kawę na ławę i otrzymać wszystkie odpowiedzi. W "Parszywej Dwunastce" wreszcie się tego doczekałam. Autorka co prawda praktycznie do ostatniej minuty grała z czytelnikiem, ale pojawił się ten długo oczekiwany rozdział PO punkcie kulminacyjnym, a mimo że kolejne książki o przygodach Stephanie Plum nie zostawiają czytelnika w nieznośnym zawieszeniu, to i tak nie mogę się doczekać "Złośliwej Trzynastki"!
"Parszywa Dwunastka" okazała się według mnie najlepszym tomem. Może to dzięki Komandosowi, który jest tak gorący, że podpala kartki w czasie czytania o nim, a może dzięki świetnie wyważonemu humorowi oraz doskonale poprowadzonej akcji. Wszystko to sprowadza się do tego, że Stephanie Plum kolejny raz przeszła samą siebie.
Ocena: 9/10.
Tytuł oryginału: Twelve Sharp
Premiera: 27 czerwiec 2014 r.
Seria: Łowczyni nagród Stephanie Plum
Tom: 12
Liczba stron: 359
Gatunek: Kryminał
Wydawca: Fabryka Słów
Premiera: 27 czerwiec 2014 r.
Seria: Łowczyni nagród Stephanie Plum
Tom: 12
Liczba stron: 359
Gatunek: Kryminał
Wydawca: Fabryka Słów
"Gdy zadzierasz z Karmą, licz się z tym, że oberwiesz!"
Dwudziestego czerwca swoją premierę miała najnowsza książka Jessici Brody, autorki "52 powodów, dla których nienawidzę mojego ojca". Kolejny raz autorka zmierza się z (nie)typowymi problemami dzisiejszych nastolatków w zabawny sposób; nie mogło też zabraknąć morału!
Mam dla Was nielada gratkę! Podobnie, jak w przypadku "52 powodów..." powstał świetny trailer książki; niczym zapowiedź dobrego filmu. Poniżej możecie go obejrzeć.
Moją recenzję "Klubu Karmy" znajdziecie tutaj!
Mieliście już styczność z twórczością Jessici Brody?
Źródło: FB |
Im dalej akcja sezonu się posuwała, tym bardziej relacja Willa i Hannibala była intrygująca. Próbowali się wzajemnie pozabijać, choć nie osobiście; Will miał, jak największe prawo czuć się pokrzywdzonym z powodu wszystkich rzeczy, jakie wywołał w jego życiu Dr Lecter, który przesuwając kolejne ludzkie pionki, obserwował z niemałą fascynacją, co wydarzy się wkrótce; do czego posunie się Will. Można by pomyśleć, że jakiekolwiek interakcje między nimi będą już nie do odratowania, ale Bryan Fuller potrafi zaskoczyć widza niejednym. Z prawdziwym smakiem i wyczuciem bawi się nie tylko relacją bohaterów, ale z powodzeniem gra też na uczuciach widzów. Ciężko znaleźć mi dobre porównanie dla tej sytuacji, ponieważ zwyczajnie jeszcze nie spotkałam się z czymś takim.
Znacie to uczucie, gdy zdarzyło się coś naprawdę okropnego Waszemu ukochanemu bohaterowi i wszyscy uznali, że już nie ma żadnych szans, umarł, koniec historii. Wy żyjecie jednak nadzieją, męcząc kolejnych znajomych (nawet tych niewiedzących, o co w ogóle się rozchodzi) coraz bardziej dziwnymi teoriami. Możliwe nawet, że macie uraz do reszty bohaterów w to zamieszanych i czujecie większe pokrewieństwo z tymi, którzy cierpią na równi z Wami. I gdy okazuje się w końcu, że mieliście rację, że ta postać żyje (nie ma ciała = nie ma pewności), to zabijają ją znowu na Waszych oczach. Dzięki Bryan Fuller! Jestem pewna, że będziesz się smażył w fandomowym piekle za to.
Finał "Hannibala" szokuje bardziej niż dziewiąte odcinki pierwszych trzech sezonów "Gry o Tron". Myślę, że jeżeli nawet ktoś żywił jakieś nadzieje lub obawy i część z nich się spełniła, to moment w jakim nas zostawiono (koniecznie nie zapomnijcie o specjalnej scenie po napisach) sprawił, że każdy ledwo mógł się pozbierać. Co tu dużo mówić; miało być tak pięknie i wszystko powinno się ułożyć, a zaczęło się dosłownie od jednej nitki (włosa), która doprowadziła do niezłego kłębka wydarzeń i jeden odcinek miał tyle akcji, że było tego aż za dużo na biedne nerwy widzów. Doskonałe było to, że twórcy skupili się tylko na interakcjach bohaterów. Dodam, jako ciekawostkę, że finał "Hannibala" dostał specjalną nagrodę i ogłoszono go najlepszym odcinkiem tego roku (sam serial również zdobył takie wyróżnienie).
Bryan Fuller spisał się na medal kreując kolejny sezon, bazując zgrabnie na książce i własnej wizji, a kilka dni niepewności, kiedy nie było nawet wiadomo, czy pojawi się trzecia seria (serial ma dość średnie wyniki oglądalności, jak na Amerykę, jednak jest bardzo ceniony przez krytyków), choć z drugiej strony można powiedzieć, że było to oczywiste, były prawdziwą męczarnią. To teraz pozostaje czekać ten rok i "Hannibal" powróci na małe ekrany! A Wy oglądajcie albo Doctor Lecter może Was zjeść za taką nieuprzejmość.
Ocena: 10/10.
Ogólne informacje
Adaptacja: Czerwony smok - Thomas Harris
Liczba sezonów: 3 (2 wyemitowane, 3 w przygotowaniu)
Liczba odcinków na sezon: 13
Czas trwania odcinka: około 43 minut
Główne role:
Hugh Dancy - (biedny) Will Graham
Mads Mikkelsen - Dr Hannibal Lecter
Laurence Fishburne - Agent specjalny Jack Crawford
Caroline Dhavernas - Dr Alana Bloom
Lara Jean Chorostecki - Freddie Lounds
Aaron Abrams - Brian Zeller
Scott Thompson - Jimmy Price
Kacey Rohl - Abigail Hobbs
Karma, czyli wiara, że wszystkie popełnione przez Ciebie uczynki, wrócą z nawiązką; niestety zasada dotyczy nie tylko dobrych zachowań, ale również złych. Można więc nieźle oberwać od losu, gdy się nabroiło. Co jednak, gdy się karma nie kwapi się do wyrównania rachunków? Wtedy czas wziąć sprawy w swoje ręce!
Życie Madison nie mogło układać się lepiej! Zgłoszenie do rubryki "Najlepsze ciacha" dotyczące jej własnego chłopaka dostało się do gazety i wreszcie została ona zaproszona wraz z przyjaciółkami na ekskluzywną imprezę w Lufcie. Tam jednak nakrywa swojego chłopaka na zdradzie... Postanawia jednak nie pogrążać się w rozpaczy, lecz wraz z przyjaciółkami ukarać jego i inne osoby, z którymi jeszcze karma sama się nie rozprawiła.
"Klub Karmy" to dowód, że można stworzyć książkę opartą na wielu najróżniejszych schematach, a i tak zrobić to dość ciekawie, że wyróżnia się ona na tle innych. Wspomnę choćby o dwóch dobrze nam znanych sytuacjach, czyli zdradzie chłopaka z piękniejszą dziewczyną oraz innym chodzącym wcześniej z lasencją, której inteligencja nie powalała na kolana, choć sam oczywiście był cudny i w ogóle. Zastanawiam się za każdym razem, czemu był on w takim przypadku z taką głupią gęsią, skoro wygląd i takie tam u dziewczyny nie są dla niego najważniejsze. Pewnie oczywiście będzie też twierdził, że ona nie jest taka, jak wszyscy uważają (choć jest). Ktoś zna może wyjaśnienie na to niezbadane, a wciąż występujące zjawisko?
W "Klubie Karmy" autorka porusza całkiem sporo problemów nastolatek, zaczynając od tych najbardziej błahych, a kończąc na dość poważnych sprawach. Nasze bohaterki moim zdaniem balansowały na granicy prawa, a nawet w pewnym momencie można je oskarżyć o przekroczenie, co nieźle mnie zaskoczyło, ponieważ czegoś takiego po tych pozornie zwyczajnych dziewczynach zupełnie bym się nie spodziewała. Im dalej zapędzały się w wyrównywaniu rachunków z karmą, tym robiło się poważniej, choć też dzięki temu akcja była dynamiczna i lekko szła do przodu.
Jessica Brody znana jest w Polsce z "52 powodów, dla których nienawidzę mojego ojca", a książkę tę zapamiętałam sobie z pewnym sentymentem, ponieważ zakończyła się ona morałem. Co jak co, ale nie znajdziemy go na za wiele w dzisiejszych młodzieżówkach, gdzie główni bohaterowie wychodzą cało z kłopotów i to obronną ręką. Jessica Brody doskonale zdaje sobie jednak sprawę, że zupełnie inaczej jest w prawdziwym życiu i właśnie to pokazuje w swoich książkach. Jestem bardzo ciekawa, jakie jeszcze historie nam zaprezentuje.
"Klub Karmy" to przyjemna oraz lekka młodzieżówka i trzeba przyznać, że jedna z ciekawszych dostępnych obecnie na rynku, ponieważ zawiera stary, dobry morał; w ogólnym rozrachunku muszę jednak powiedzieć, że już nie jest dla mnie taka powieść czymś szczególnym. Mam wrażenie, że spodobała się ona o wiele bardziej mojej trzynastoletniej siostrze, więc jeżeli szukacie wakacyjnej lektury, która zainteresuje i rozbawi (chichoty gwarantowane!) nie tylko Was, ale i młodsze rodzeństwo, to pomyślcie koniecznie o "Klubie Karmy".
Życie Madison nie mogło układać się lepiej! Zgłoszenie do rubryki "Najlepsze ciacha" dotyczące jej własnego chłopaka dostało się do gazety i wreszcie została ona zaproszona wraz z przyjaciółkami na ekskluzywną imprezę w Lufcie. Tam jednak nakrywa swojego chłopaka na zdradzie... Postanawia jednak nie pogrążać się w rozpaczy, lecz wraz z przyjaciółkami ukarać jego i inne osoby, z którymi jeszcze karma sama się nie rozprawiła.
"Klub Karmy" to dowód, że można stworzyć książkę opartą na wielu najróżniejszych schematach, a i tak zrobić to dość ciekawie, że wyróżnia się ona na tle innych. Wspomnę choćby o dwóch dobrze nam znanych sytuacjach, czyli zdradzie chłopaka z piękniejszą dziewczyną oraz innym chodzącym wcześniej z lasencją, której inteligencja nie powalała na kolana, choć sam oczywiście był cudny i w ogóle. Zastanawiam się za każdym razem, czemu był on w takim przypadku z taką głupią gęsią, skoro wygląd i takie tam u dziewczyny nie są dla niego najważniejsze. Pewnie oczywiście będzie też twierdził, że ona nie jest taka, jak wszyscy uważają (choć jest). Ktoś zna może wyjaśnienie na to niezbadane, a wciąż występujące zjawisko?
W "Klubie Karmy" autorka porusza całkiem sporo problemów nastolatek, zaczynając od tych najbardziej błahych, a kończąc na dość poważnych sprawach. Nasze bohaterki moim zdaniem balansowały na granicy prawa, a nawet w pewnym momencie można je oskarżyć o przekroczenie, co nieźle mnie zaskoczyło, ponieważ czegoś takiego po tych pozornie zwyczajnych dziewczynach zupełnie bym się nie spodziewała. Im dalej zapędzały się w wyrównywaniu rachunków z karmą, tym robiło się poważniej, choć też dzięki temu akcja była dynamiczna i lekko szła do przodu.
Jessica Brody znana jest w Polsce z "52 powodów, dla których nienawidzę mojego ojca", a książkę tę zapamiętałam sobie z pewnym sentymentem, ponieważ zakończyła się ona morałem. Co jak co, ale nie znajdziemy go na za wiele w dzisiejszych młodzieżówkach, gdzie główni bohaterowie wychodzą cało z kłopotów i to obronną ręką. Jessica Brody doskonale zdaje sobie jednak sprawę, że zupełnie inaczej jest w prawdziwym życiu i właśnie to pokazuje w swoich książkach. Jestem bardzo ciekawa, jakie jeszcze historie nam zaprezentuje.
"Klub Karmy" to przyjemna oraz lekka młodzieżówka i trzeba przyznać, że jedna z ciekawszych dostępnych obecnie na rynku, ponieważ zawiera stary, dobry morał; w ogólnym rozrachunku muszę jednak powiedzieć, że już nie jest dla mnie taka powieść czymś szczególnym. Mam wrażenie, że spodobała się ona o wiele bardziej mojej trzynastoletniej siostrze, więc jeżeli szukacie wakacyjnej lektury, która zainteresuje i rozbawi (chichoty gwarantowane!) nie tylko Was, ale i młodsze rodzeństwo, to pomyślcie koniecznie o "Klubie Karmy".
Ocena: 7/10
Tytuł oryginału: Carma Club
Tytuł oryginału: Carma Club
Liczba stron: 302
Wydawca: Fabryka Słów
Powieść w jednym tomie
Wydawca: Fabryka Słów
Powieść w jednym tomie
Źródło: FB |
Od zawsze wiedziałam, że książki oraz seriale są bardzo inspirujące; zaświadczyć może o tym chociażby ogromna ilość fan fiction oraz fan artów. "Hannibal" nie należy więc do wyjątków, a nawet jest w pewien sposób szczególny w moim przypadku, ponieważ jak nie zbliżam się do kuchni, gdy nie muszę, tak nagle zapragnęłam nauczyć się robić takie czaderskie posiłki. Chociaż może nie z ludziny... Szukając tematów do "Miesiąca z... Hannibalem" miałam więc weny pod dostatkiem, a ponieważ zaraz po nadrobieniu serialu (co zajęło mi jakiś tydzień), wzięłam się za książki, to w ten sposób narodził się można powiedzieć nowy cykl porównawczy. Serial/film, a książki. Trochę będzie tutaj o różnicach, choć nie będzie to jakiś wykaz 'błędów'; porównanie bohaterów oraz ich relacji oraz wielu innych aspektów, które dowiodą tym razem, że seria książek autorstwa Thomasa Harrisa nie mogła doczekać się lepszej adaptacji. UWAGA SPOILERY.
1. Hannibal Lecter
tumblr.com |
Najważniejszą osobą jest oczywiście nasz tytułowy Doctor oraz kanibal. Pisząc wszystkie recenzje serialu musiałam powstrzymywać się, żeby nie napisać WOW, Mads Mikkelson to istny geniusz, ponieważ moim zdaniem oddał postać Hannibala lepiej niż Anthony Hopkins. Wiadomo, że wspomniany pan jest legendą, ale jednak jego interpretacja miała w sobie za dużo... emocji, a zwłaszcza było widać tutaj namiastkę szaleństwa. Przy Madsie za to Królowa Lodu wychodzi na beksę, ponieważ jest on tak subtelny i majestatyczny, jako Hannibal, że to właśnie jego widziałam czytając książki; odnajdywałam go na kartach powieści. Mads nie gra Hannibala, on nim jest. Zwykle narzeka się na to, że aktorzy psują nam odbiór bohaterów, ale tutaj nie mogłam lepiej trafić. Madsowi należy się nie jedna ciężarówka wianków, a cały tuzin.
2. Will Graham
weheartit.com |
Pewnie wiele osób się zdziwi, ale właściwie Will nie jest bardzo ważny w książkach. To prawda, że jest tak jakby głównym bohaterem pierwszego tomu, ale w kolejnych zostaje wspomniany tylko raz. Jest on też biedny np. z powodu Mary, która mam nadzieję pojawi się w serialu, ale to serialowy Will jest definicją biedności; dla niego w końcu powstało to określenie. W książce nie czułam z bohaterem więzi, a ponieważ nie chciałam sobie popsuć adaptacji, to odrzuciłam wyobrażenie twórców serialu i sama wykreowałam sobie postać Willa. Zdecydowanie jest mniej poruszający; człowiek nie czuje w związku z nim tak wielkiej więzi, ponieważ uchodzi on tutaj za męczennika, a w serialu dosłownie nim jest. Pod tym względem jak widzicie w adaptacji jest lepiej i zręcznie uczyniono z właściwie takiej sobie postaci głównego (i biednego!!!) bohatera serialu.
3. Hannibal x Will
Powiedzmy, że w książce Will jest w jakiś sposób ważny dla Hannibala. Przejmuje się on jego brakiem manier oraz tym, że nie dał mu swojego numeru telefonu, jednak nie na tyle, by nie posłać za nim psychola, a ostatecznie zostawić swój podpis na jego buźce. W ogóle to w jaki sposób Will zrozumiał, że to Hannibal jest Rozpruwaczem w książce wyszło tak... śmiesznie? Will poszedł po opinię do niego, zobaczył za nim podręcznik lekarski i doznał olśnienia tak zauważalnego, że Hannie prawie wypruł mu flaki. Za to w serialu... Gdyby relację Willa i Hannibala przeniesiono do Sherlocka, fanki zaczęły by padać jak muchy z nadmiaru emocji. Nie wiem sama, jak to określić, ponieważ nie ma w tym jakieś chamskiej seksualności, że wszyscy pomyślą natychmiastowo: na wszystkich bogów olimpijskich, czy oni robią z nich homoseksualistów? To jest wyjątkowe, niesamowicie emocjonujące (właśnie zaczęłam się wachlować na samą myśl), idealne. Biję pokłony dla scenarzysty oraz aktorów, który potrafili tak pięknie to oddać. Serial bije pod tym względem książkę na głowę.
4. Miriam Lass/Clarice Starling
Tumblr.com |
Clarice Starling jest główną bohaterką dwóch tomów z czterech w serii; jest ona młodą kadetką FBI, która dostaje zadanie dotarcia do Hannibala, który siedząc w więzieniu miał każdego głęboko w poważaniu. Zaczął rozmawiać dopiero z nią. W serialu po pierwsze nie mieli praw do jej imienia i nazwiska (ma je inna stacja, która chce zrobić o niej serial, ale za to nie ma praw do Hannibal), przez co skończyło się na dość niefortunnie dobranej odtwórczyni, która moim zdaniem była nawet nie nijaka, ale kiepska. Zdecydowanie najlepsze wrażenie wywarła na mnie Jodie Foster z filmu "Milczenie owiec". Tutaj adaptacja trochę zawiodła, choć poprowadzenie jej historii, czyli swobodne granie na końcówce "Hannibala" oraz "Milczeniu owiec" jest bardzo ładnie zrobione. Szkoda naprawdę, że tak wyszło, ponieważ szalenie polubiłam Clarice w książkach!
5. Vergerowie
Tumblr.com |
Jeden z głównych wątków drugiego sezonu oraz trzeciego tomu; moim osobistym zdaniem odrobinkę za szybko wyciągnięty w serialu i równie błyskawicznie skończony. Oczywiście doskonale wykorzystano pierwowzór dbając o takie szczegóły, jak to, że Mason pił Martini ze łzami oraz inne pozornie nieważne pierdoły, które jednak każdy fan, gdy tylko zauważy docenia. Widzę w tym trochę puszczanie oczka wszystkim widzom. W każdym razie bardzo w serialu nie spodobało mi się, że Margot skończyła w taki sposób, ponieważ według mnie w książce dostała dokładnie to, na co zasłużyła. Zobaczymy, czy się to jakoś rozwinie w kolejnym sezonie i może jeszcze zmienię zdanie.
6. Abigail Hoobs
Powiem Wam tak, w książce sprawa Hobba zostaje wspomniana, a nawet wyjaśniona bardzo krótko, jako że Will dzięki niej zasłynął i przy okazji capnął Hannibala. Abigail zostaje za to wspomniana raz; Will wyjaśnia, że ją uratował i żyje sobie ona zacnie od kilku lat. W serialu zaczęto od tej historii, a Abigail okazała się nie tylko cudownie dobrana (miłość od pierwszego wejrzenia), to jeszcze odgrywa sporą rolę w życiu Willa oraz Hannibala. Gdy padł tekst o córce z ust Hannie'ego, ich córce, to nie mogłam się pozbierać. Strasznie się cieszę, że Bryan Fuller wyciągnął ten wątek i tak go poprowadził!
7. Seryjni mordercy
Powiem Wam, że to właściwie bardzo zabawna sprawa, ponieważ jak dowiadujemy się z książki wcale nie jest tak łatwo przyskrzynić takiego seryjnego mordercę; z pojedynczymi jest zdecydowanie łatwiej, ponieważ zwykle pojawia się motyw, ale wielokrotni często są nie do końca normalni, więc policja jest zazwyczaj straszliwie bezradna i czeka wiele miesięcy lub lat, zanim uda mi się wpaść na jakiś porządny trop. "Hannibal" jest sam w sobie jednak trochę kryminalnym serialem, ponieważ drużyna Jacka łapie takich seryjnych morderców i to z powodzeniem! Mamy tutaj więc dość spore nagięcie rzeczywistości, której autor za to doskonale się trzymał.
8. Pozostali bohaterowie
Wspomniano w komentarzu o Dr Bloom, co przypomniało mi, że pominęłam praktycznie wszystkich drugoplanowych bohaterów, a tutaj tyle pięknych rzeczy można napisać. Między innymi to, że w książce wszyscy poza Beverly (i Margot ofc) są facetami. Tak, Alana i Freddie też! Trzeba jeszcze dodać, że obie są starszymi i łysymi facetami, ale za to Dr Bloom jest bardzo sympatyczny i elokwentny; zresztą sami pomyślcie, że Alana wygląda, jakby dopiero studia skończyła, a takich osób nie dopuszcza się do tak ważnych spraw, bo są niedoświadczone. Za to Freddie w serialu uwielbiam, a w książce... cóż gdyby Will ją capnął naprawdę, to skończyłaby żywot dokładnie, jak pokazano to w którymś z odcinków. Został nam jeszcze Jack... O ile w książce naprawdę faceta lubię i mu współczuję, a już w ogóle przy trzecim tomie, to w serialu wątek jego i Belli nudzi i to straszliwie. Taki trochę niepasujący zapychacz.
fanpop.com |
Powiem Wam tak, w książce sprawa Hobba zostaje wspomniana, a nawet wyjaśniona bardzo krótko, jako że Will dzięki niej zasłynął i przy okazji capnął Hannibala. Abigail zostaje za to wspomniana raz; Will wyjaśnia, że ją uratował i żyje sobie ona zacnie od kilku lat. W serialu zaczęto od tej historii, a Abigail okazała się nie tylko cudownie dobrana (miłość od pierwszego wejrzenia), to jeszcze odgrywa sporą rolę w życiu Willa oraz Hannibala. Gdy padł tekst o córce z ust Hannie'ego, ich córce, to nie mogłam się pozbierać. Strasznie się cieszę, że Bryan Fuller wyciągnął ten wątek i tak go poprowadził!
7. Seryjni mordercy
Powiem Wam, że to właściwie bardzo zabawna sprawa, ponieważ jak dowiadujemy się z książki wcale nie jest tak łatwo przyskrzynić takiego seryjnego mordercę; z pojedynczymi jest zdecydowanie łatwiej, ponieważ zwykle pojawia się motyw, ale wielokrotni często są nie do końca normalni, więc policja jest zazwyczaj straszliwie bezradna i czeka wiele miesięcy lub lat, zanim uda mi się wpaść na jakiś porządny trop. "Hannibal" jest sam w sobie jednak trochę kryminalnym serialem, ponieważ drużyna Jacka łapie takich seryjnych morderców i to z powodzeniem! Mamy tutaj więc dość spore nagięcie rzeczywistości, której autor za to doskonale się trzymał.
8. Pozostali bohaterowie
Wspomniano w komentarzu o Dr Bloom, co przypomniało mi, że pominęłam praktycznie wszystkich drugoplanowych bohaterów, a tutaj tyle pięknych rzeczy można napisać. Między innymi to, że w książce wszyscy poza Beverly (i Margot ofc) są facetami. Tak, Alana i Freddie też! Trzeba jeszcze dodać, że obie są starszymi i łysymi facetami, ale za to Dr Bloom jest bardzo sympatyczny i elokwentny; zresztą sami pomyślcie, że Alana wygląda, jakby dopiero studia skończyła, a takich osób nie dopuszcza się do tak ważnych spraw, bo są niedoświadczone. Za to Freddie w serialu uwielbiam, a w książce... cóż gdyby Will ją capnął naprawdę, to skończyłaby żywot dokładnie, jak pokazano to w którymś z odcinków. Został nam jeszcze Jack... O ile w książce naprawdę faceta lubię i mu współczuję, a już w ogóle przy trzecim tomie, to w serialu wątek jego i Belli nudzi i to straszliwie. Taki trochę niepasujący zapychacz.
9. Zgodność fabularna
Pierwsze dwa sezony w największym stopniu oparte są na książce "Hannibal"; jest tutaj trochę z "Milczenia owiec", maluteńko "Początku" i praktycznie nic z "Czerwonego smoka". Samo to już pokazuje, że Bryan Fuller odrobił lekcje i nie przeczytał, a przeanalizował książki i stworzył własną historią bazującą teoretycznie na postaciach z "Czerwonego smoka", a w rzeczywistości zdziwilibyście się, jak bardzo nawiązuje się tutaj do pierwowzoru książkowego. Niektóre dialogi przeniesione słowo w słowo, które dopiero przeczytałam w książce, a widzę na ekranie, sprawiały, że z wrażenia szczęki zbierałam z podłogi. Subtelnie, inteligentnie i z klasą twórcy składają pokłon pisarzowi i jego pracy i powiem Wam, że gdybym sama pisała książki, to chciałabym, żeby w taki sposób przenoszono na ekran moje powieści. Mistrzostwo.
Podsumowując bardzo krótko; książki są dla mnie zaiste genialne, jak również adaptacja. Może nawet odrobinkę bardziej, ponieważ tak doskonale znalazłam jej korzenie właśnie w powieściach. Jeżeli jeszcze nie zaczęliście oglądać "Hannibala", to wstydźcie się za siebie i lećcie wspierać biednego Willa oraz podziwiać Hannibala, a dla smaczku poczytajcie sobie przed lub w trakcie książki Thomasa Harrisa.
Seria "Poza czasem" od razu przypadła mi do gustu, ponieważ każda z czytanych przeze mnie książek posiadała wszystkie cechy, jakich oczekuję po dobrej lekturze: zacnie przedstawieni bohaterowie, ciekawy romans, interesująca i logiczna (!) fabuła oraz oczywiście długo oczekiwane i zasłużone szczęśliwe zakończenie. Najprościej rzecz biorąc były to magiczne historie poza czasem i ponad czasem; cieszyłam się więc na wieść o każdej nowej premierze książek z tej serii. Nie inaczej było w przypadku "Między teraz a wiecznością", choć z przykrością muszę powiedzieć, że żadna z powyżej wymienionych cech nie znalazła tutaj odzwierciedlenia.
Szesnastoletnia Julia pragnie na zawsze odciąć się od dawnego życia pełnego kłamstw i złudzeń, więc w nowej szkole udaje zupełnie inną osobę. Szybko znajduje sobie przyjaciół oraz chłopaka - Feliksa, którzy nie wnikają w jej przeszłość, może więc utrzymywać ona grę pozorów. Julia jednak nie potrafi wybić sobie z głowy poznanego pierwszego dnia Nikiego, który budzi wielki postrach w szkole, choć niekoniecznie złym zachowaniem... Gdy pewnego dnia przychodzi on do niej, próbując przekazać jej wiadomość od zmarłego dziadka, Julia zaczyna się zastanawiać, czy wszystko w co do tej pory wierzyła nie było złudzeniem.
Zacznę od pierwszej wymienionej przeze mnie cechy, czyli bohaterów powieści "Między teraz a wiecznością". Jest to całkiem solidna książka; ma ponad czterysta stron i niewielu bohaterów, więc pojawiła się tutaj znakomita szansa do bliższego przedstawienia ich czytelnikowi. Niedoczekanie! Przeczytałam sto stron, potem dwieście, a choć poznaliśmy Feliksa, Julię i Nikiego byli on płytcy, jak kałuża w sierpniu. Czy to dlatego, że Julia najbardziej na świecie przejmowała się faktem, że straciła kasę w chwili śmierci ojca i biedulka musiała teraz używać telefonu wyobraźcie sobie z przyciskami, a nie bezdotykowego i mieszkała w bloku, podkreślając za każdym razem markę wszystkich ciuchów i butów, które to posiadała? A może chodzi o to, że Julia miała chłopaka po trzech tygodniach, potem zaś równie szybko miała drugiego?
Na początku lektury uważałam "Między teraz a wiecznością" za całkiem zabawną książkę, ponieważ obraz młodych Niemców przedstawiony na kartach powieści, jak najbardziej odpowiada temu, co widzę każdego dnia w szkole. Dzięki temu powieść odczułam, jako taką swojską i bliską temu, co znam. Kolejne strony mijały mi błyskawicznie, choć oczywiście płytkość wszystkich relacji i przyjaźni raziła po oczach bardziej niż światło włączone w środku nocy. Czego jednak oczekiwać po związku, który zaczął się w ciągu trzech tygodni odkąd bohaterka pojawiła się w nowej szkole? Autorka wyskoczyła tutaj z miłością i to dość... hmm głęboką, jeżeli wiecie, o co chodzi. Czy mnie to zdziwiło? Wiek bohaterek, które skaczą na głęboką wodę w swoich związkach bez jakiegoś głębszego uczucia i to po kilku tygodniach znajomości (a czasami dniach, ponieważ w końcu mówimy o wielkiej miłości) chyba już mnie nie dziwi. Co najwyżej zniesmacza, choć jak powiedziałam, nie jest coś, co nie widzę każdego dnia w szkole.
Podsumowując więc bohaterowie autorce nie wyszli. Chłopacy nie sprawiają, że czytelniczki dostają palpitacji serca (co najwyżej myśląc, że to co robią jest totalnie chore) na samo wspomnienie ich imienia, a główna bohaterka nie zainteresowała mnie jako taka. Płytka dziewczyna, dla której bardzo ważny był majątek. Romans też mamy już z głowy, więc czas zająć się kolejną cechą, czyli fabułą.
Po części tak, to było nawet ciekawe, a przynajmniej się tak zapowiadało. Chłopak gadający z duchami; tajemnicza wiadomość od dziadka i niejasne okoliczności śmierci ojca głównej bohaterki. Było to nawet ekscytujące! Jednak im dalej w fabułę, tym wyraźniej było widać, że historia jest grubymi nićmi szyta, nie klei się, jest bardziej płytka niż bohaterka, a o logice to można zapomnieć. Nie byłam pewna, czy to z zamysłu miało wyjść tak zabawnie, jednak pod koniec byłam już pewna: "Między teraz a wiecznością" nie ma żadnego fabularnego sensu. Autorka chciała przedstawić jakąś "historię miłosną", to przydałoby się tło, prawda? Nikt nie zauważy, że jest dziwne, nielogiczne, a do tego zakończenie nawet nie, że było zagmatwane, było bez sensu. Kompletnie. Amen.
Wielką obawą napawa mnie fakt, że zanosi się na to, że będzie jakaś kontynuacja tej historii. Czy się z nią zapoznam, gdy się pojawi? Nie sądzę; są książki, które bawią mnie i mimo tego, że były kiepskie to i tak chcę poznać kolejne tomy, a przy innych od razu wiem, że nie tknę następnej części i skłaniam się w przypadku "Między teraz a wiecznością" właśnie ku drugiej opcji. Jeżeli chcecie przeczytać magiczną historię, to sięgnijcie po jakąkolwiek inną książkę z serii Poza czasem, byle nie tą.
Ocena: 2/10.
Szesnastoletnia Julia pragnie na zawsze odciąć się od dawnego życia pełnego kłamstw i złudzeń, więc w nowej szkole udaje zupełnie inną osobę. Szybko znajduje sobie przyjaciół oraz chłopaka - Feliksa, którzy nie wnikają w jej przeszłość, może więc utrzymywać ona grę pozorów. Julia jednak nie potrafi wybić sobie z głowy poznanego pierwszego dnia Nikiego, który budzi wielki postrach w szkole, choć niekoniecznie złym zachowaniem... Gdy pewnego dnia przychodzi on do niej, próbując przekazać jej wiadomość od zmarłego dziadka, Julia zaczyna się zastanawiać, czy wszystko w co do tej pory wierzyła nie było złudzeniem.
Zacznę od pierwszej wymienionej przeze mnie cechy, czyli bohaterów powieści "Między teraz a wiecznością". Jest to całkiem solidna książka; ma ponad czterysta stron i niewielu bohaterów, więc pojawiła się tutaj znakomita szansa do bliższego przedstawienia ich czytelnikowi. Niedoczekanie! Przeczytałam sto stron, potem dwieście, a choć poznaliśmy Feliksa, Julię i Nikiego byli on płytcy, jak kałuża w sierpniu. Czy to dlatego, że Julia najbardziej na świecie przejmowała się faktem, że straciła kasę w chwili śmierci ojca i biedulka musiała teraz używać telefonu wyobraźcie sobie z przyciskami, a nie bezdotykowego i mieszkała w bloku, podkreślając za każdym razem markę wszystkich ciuchów i butów, które to posiadała? A może chodzi o to, że Julia miała chłopaka po trzech tygodniach, potem zaś równie szybko miała drugiego?
Na początku lektury uważałam "Między teraz a wiecznością" za całkiem zabawną książkę, ponieważ obraz młodych Niemców przedstawiony na kartach powieści, jak najbardziej odpowiada temu, co widzę każdego dnia w szkole. Dzięki temu powieść odczułam, jako taką swojską i bliską temu, co znam. Kolejne strony mijały mi błyskawicznie, choć oczywiście płytkość wszystkich relacji i przyjaźni raziła po oczach bardziej niż światło włączone w środku nocy. Czego jednak oczekiwać po związku, który zaczął się w ciągu trzech tygodni odkąd bohaterka pojawiła się w nowej szkole? Autorka wyskoczyła tutaj z miłością i to dość... hmm głęboką, jeżeli wiecie, o co chodzi. Czy mnie to zdziwiło? Wiek bohaterek, które skaczą na głęboką wodę w swoich związkach bez jakiegoś głębszego uczucia i to po kilku tygodniach znajomości (a czasami dniach, ponieważ w końcu mówimy o wielkiej miłości) chyba już mnie nie dziwi. Co najwyżej zniesmacza, choć jak powiedziałam, nie jest coś, co nie widzę każdego dnia w szkole.
Podsumowując więc bohaterowie autorce nie wyszli. Chłopacy nie sprawiają, że czytelniczki dostają palpitacji serca (co najwyżej myśląc, że to co robią jest totalnie chore) na samo wspomnienie ich imienia, a główna bohaterka nie zainteresowała mnie jako taka. Płytka dziewczyna, dla której bardzo ważny był majątek. Romans też mamy już z głowy, więc czas zająć się kolejną cechą, czyli fabułą.
Po części tak, to było nawet ciekawe, a przynajmniej się tak zapowiadało. Chłopak gadający z duchami; tajemnicza wiadomość od dziadka i niejasne okoliczności śmierci ojca głównej bohaterki. Było to nawet ekscytujące! Jednak im dalej w fabułę, tym wyraźniej było widać, że historia jest grubymi nićmi szyta, nie klei się, jest bardziej płytka niż bohaterka, a o logice to można zapomnieć. Nie byłam pewna, czy to z zamysłu miało wyjść tak zabawnie, jednak pod koniec byłam już pewna: "Między teraz a wiecznością" nie ma żadnego fabularnego sensu. Autorka chciała przedstawić jakąś "historię miłosną", to przydałoby się tło, prawda? Nikt nie zauważy, że jest dziwne, nielogiczne, a do tego zakończenie nawet nie, że było zagmatwane, było bez sensu. Kompletnie. Amen.
Wielką obawą napawa mnie fakt, że zanosi się na to, że będzie jakaś kontynuacja tej historii. Czy się z nią zapoznam, gdy się pojawi? Nie sądzę; są książki, które bawią mnie i mimo tego, że były kiepskie to i tak chcę poznać kolejne tomy, a przy innych od razu wiem, że nie tknę następnej części i skłaniam się w przypadku "Między teraz a wiecznością" właśnie ku drugiej opcji. Jeżeli chcecie przeczytać magiczną historię, to sięgnijcie po jakąkolwiek inną książkę z serii Poza czasem, byle nie tą.
Ocena: 2/10.
"Tatuaż z lilią" przykuł moją uwagę wyjątkowo nie okładką, a opisem, który w pewien sposób mnie zaintrygował. Co jak co, ale paranormalne romansy rodem z Ameryki nie są typowymi książkami pisanymi przez polskich autorów, a że zaprzyjaźniam się z rodzimymi młodzieżówkami, to stwierdziłam, że dam szansę pierwszemu tomowi serii Antilia.
Osiemnaste urodziny Niny skończyły się tragicznie. Jej ojciec zginął w wypadku (zła macocha też), chłopak zdradził ją z najlepszą przyjaciółką (zresztą nie pierwszy raz, ale dopiero go złapała), a do tego wędrując nocą ulicami, wpadła do salonu tatuażu i dała sobie jeden zrobić. YOLO; i to jest dopiero pierwszy rozdział. Nina przeprowadza się do Ameryki do ciotki, z którą nigdy nie miała kontaktu i postanawia tam rozpocząć nowe życie... Wszyscy już wiemy, że to zwiastun potężnych kłopotów.
Lektura "Tatuażu z lilią" jest błyskawiczna z dwóch powodów; jeden na plus, ponieważ autorce udało się całkiem zręcznie oddać pierwszoosobową narrację, czyli innymi słowy czyta się to jak prawdziwą książkę, a nie pamiętniki nienormalnej trzynastolatki, jak to się niestety zdarza czasami w przypadku paranormali. Jednak zdecydowanie zaskoczyło mnie, że akcja pędzi tak do przodu. Czytając tę książkę dostałam nie zadyszki, a kolkę, ponieważ "Tatuaż z lilią" ma niecałe 300 stron, a akcji jest tutaj na dobre 500-600 stron. Bardziej rozwinęłabym drugą, paranormalną część książki, ponieważ pierwsza jest całkowicie nijaka. Dlaczego? Już wyjaśniam!
Nina, nasza heroina, jest Warszawianką, ale również Amerykanką, jak jej zmarła matka; autorce udało się ładnie wytłumaczyć imię. Z językiem angielskim Nina nie ma więc problemu, gdy przeprowadza się do Stanów, a to że jest bogatsza niż niektórzy szejkowie, też jej nie przeszkadza. BMW i fortepian Steinway kupione jednego dnia? Co to dla naszej heroiny! Jednak jak twierdzi, pieniądze nigdy nie były dla niej ważne. Nina jest wyjątkowo zachwycająca, ale nie w ten sposób jestem-szarą-myszką-a-i-tak-wszyscy-mnie-kochają, ale naprawdę olśniewa; może jeść, co chce i utrzymywać doskonałą figurę; biegać pierwszy raz od lat i to kilka kilometrów za jednym razem; a adoratorów ma nie jednego, a trzech! To właśnie pierwsza część książki. Dowiadujemy się wielu interesujących rzeczy, jak np. jaka jest ulubiona piżama bohaterki. Jej znajomi coś tam knują, ale jeszcze nic nie wiadomo (= Nina jest zbyt zajęta sobą, aby to drążyć).
Zabawna sprawa z tymi adoratorami. Wspomniałam już, że akcja pędzi szybciej niż Amerykanie na noworoczne wyprzedaże, więc wyobraźcie sobie, jak głębocy są bohaterowie, którzy się tam pojawili... Niezbyt, ponieważ gdy mamy trzech adoratorów, to przyda się też przyjaciel (homoseksualista, co by czterech wielbicieli nie było) i z dwie przyjaciółki. Nie wspominając o reszcie pobocznych bohaterów, jak np. kurier, który też się w niej zabujał. Na szczęście jednak bohaterowie w większości są tak płytcy, że to aż nie boli, jest czytelnikowi obojętne. Niektórzy są irytujący lub śmieszni, ale tych pierwszych jest zdecydowanie więcej.
Powróćmy jeszcze na chwilę do naszej heroiny. Jak mogliście przeczytać w opisie straciła ojca, a wcześniej matkę, czyli dostała nieźle po tyłku. Macocha, która zginęła również tego samego dnia była wspominana potem nadal ze wstrętem i jej pogrzeb, jakby się nie odbył. Niech jednak tak będzie, skoro była tak potworna, że zabroniła Ninie grać na pianinie. W każdym razie Ninę rozwalił taki cios... na chwilę. Była w rozsypce, nie rozumiała, co się w okół niej dzieje; taki stan trwał kilka dni i był całkowicie zrozumiały. Potem, gdy znalazła ona nowy cel w życiu, czyli przeprowadzka, to wzięła się w garść... i to na dobre. Byłam zaskoczona, ponieważ ten wątek rozpoczął się zaiste przekonująco, a potem puf! i zniknęło to z kart powieści. Wiem, że człowiek się przyzwyczaja i funkcjonuje dalej; doskonale zdaje sobie sprawę z tego, ale nie po kilku dniach. Nie w taki sposób. Zdecydowanie tutaj coś było nie halo.
Nie mogę powiedzieć, że Ewa Seno miała zły pomysł, tylko... potencjał nie został wykorzystany, ponieważ wszystko to już było, dosłownie każdy z wątków, który się pojawił w powieści. Jednak gdyby ciekawiej to rozwinąć, przerobić znane motywy i utarte ścieżki oraz skupić się na tej bardziej interesującej fantastycznej części powieści, to mogłaby z tego wyjść nawet intrygująca młodzieżówka! Tak jak jest, wyszło niestety poniżej średni.
"Tatuaż z lilią" pełen jest absurdów, ponieważ inaczej tego nie można nazwać. Z ciekawości opowiedziałam paru osobom, o czym jest tylko pierwszy rozdział i każdy był zaskoczony. Za szybko, za dużo, więc linia między "da się zaakceptować, uwierzyć i współczuć", a "kicz" została przekroczona bardzo szybko.
Nie mogę jednak powiedzieć, żebym się rozczarowała! Co to to nie, ponieważ bawiłam się przednio! Nie byłam pewna swoich oczekiwań, no może troszeczkę spodziewałam się czegoś w stylu "Pamiętników wampirów" (tylko bez wampirów, a z czymś innym), a tutaj mam coś pomiędzy romansem paranormalnym, odyseją kosmiczną i powieścią science fiction; jak dobrze, że pojęcie "fantasty" jest takie obszerne! Dawno nie czytałam takiej udziwnionej książki, więc nieźle się rozerwałam i rozważam nawet lekturę kolejnego tomu, ponieważ nudzić się na pewno nie będę; akcja w końcu pędzi do przodu.
Ocena: 3/10.
Seria: Antilia
Tom: 1
Liczba stron: 281
Wydawca: Feeria
Osiemnaste urodziny Niny skończyły się tragicznie. Jej ojciec zginął w wypadku (zła macocha też), chłopak zdradził ją z najlepszą przyjaciółką (zresztą nie pierwszy raz, ale dopiero go złapała), a do tego wędrując nocą ulicami, wpadła do salonu tatuażu i dała sobie jeden zrobić. YOLO; i to jest dopiero pierwszy rozdział. Nina przeprowadza się do Ameryki do ciotki, z którą nigdy nie miała kontaktu i postanawia tam rozpocząć nowe życie... Wszyscy już wiemy, że to zwiastun potężnych kłopotów.
Lektura "Tatuażu z lilią" jest błyskawiczna z dwóch powodów; jeden na plus, ponieważ autorce udało się całkiem zręcznie oddać pierwszoosobową narrację, czyli innymi słowy czyta się to jak prawdziwą książkę, a nie pamiętniki nienormalnej trzynastolatki, jak to się niestety zdarza czasami w przypadku paranormali. Jednak zdecydowanie zaskoczyło mnie, że akcja pędzi tak do przodu. Czytając tę książkę dostałam nie zadyszki, a kolkę, ponieważ "Tatuaż z lilią" ma niecałe 300 stron, a akcji jest tutaj na dobre 500-600 stron. Bardziej rozwinęłabym drugą, paranormalną część książki, ponieważ pierwsza jest całkowicie nijaka. Dlaczego? Już wyjaśniam!
Nina, nasza heroina, jest Warszawianką, ale również Amerykanką, jak jej zmarła matka; autorce udało się ładnie wytłumaczyć imię. Z językiem angielskim Nina nie ma więc problemu, gdy przeprowadza się do Stanów, a to że jest bogatsza niż niektórzy szejkowie, też jej nie przeszkadza. BMW i fortepian Steinway kupione jednego dnia? Co to dla naszej heroiny! Jednak jak twierdzi, pieniądze nigdy nie były dla niej ważne. Nina jest wyjątkowo zachwycająca, ale nie w ten sposób jestem-szarą-myszką-a-i-tak-wszyscy-mnie-kochają, ale naprawdę olśniewa; może jeść, co chce i utrzymywać doskonałą figurę; biegać pierwszy raz od lat i to kilka kilometrów za jednym razem; a adoratorów ma nie jednego, a trzech! To właśnie pierwsza część książki. Dowiadujemy się wielu interesujących rzeczy, jak np. jaka jest ulubiona piżama bohaterki. Jej znajomi coś tam knują, ale jeszcze nic nie wiadomo (= Nina jest zbyt zajęta sobą, aby to drążyć).
Zabawna sprawa z tymi adoratorami. Wspomniałam już, że akcja pędzi szybciej niż Amerykanie na noworoczne wyprzedaże, więc wyobraźcie sobie, jak głębocy są bohaterowie, którzy się tam pojawili... Niezbyt, ponieważ gdy mamy trzech adoratorów, to przyda się też przyjaciel (homoseksualista, co by czterech wielbicieli nie było) i z dwie przyjaciółki. Nie wspominając o reszcie pobocznych bohaterów, jak np. kurier, który też się w niej zabujał. Na szczęście jednak bohaterowie w większości są tak płytcy, że to aż nie boli, jest czytelnikowi obojętne. Niektórzy są irytujący lub śmieszni, ale tych pierwszych jest zdecydowanie więcej.
Powróćmy jeszcze na chwilę do naszej heroiny. Jak mogliście przeczytać w opisie straciła ojca, a wcześniej matkę, czyli dostała nieźle po tyłku. Macocha, która zginęła również tego samego dnia była wspominana potem nadal ze wstrętem i jej pogrzeb, jakby się nie odbył. Niech jednak tak będzie, skoro była tak potworna, że zabroniła Ninie grać na pianinie. W każdym razie Ninę rozwalił taki cios... na chwilę. Była w rozsypce, nie rozumiała, co się w okół niej dzieje; taki stan trwał kilka dni i był całkowicie zrozumiały. Potem, gdy znalazła ona nowy cel w życiu, czyli przeprowadzka, to wzięła się w garść... i to na dobre. Byłam zaskoczona, ponieważ ten wątek rozpoczął się zaiste przekonująco, a potem puf! i zniknęło to z kart powieści. Wiem, że człowiek się przyzwyczaja i funkcjonuje dalej; doskonale zdaje sobie sprawę z tego, ale nie po kilku dniach. Nie w taki sposób. Zdecydowanie tutaj coś było nie halo.
Nie mogę powiedzieć, że Ewa Seno miała zły pomysł, tylko... potencjał nie został wykorzystany, ponieważ wszystko to już było, dosłownie każdy z wątków, który się pojawił w powieści. Jednak gdyby ciekawiej to rozwinąć, przerobić znane motywy i utarte ścieżki oraz skupić się na tej bardziej interesującej fantastycznej części powieści, to mogłaby z tego wyjść nawet intrygująca młodzieżówka! Tak jak jest, wyszło niestety poniżej średni.
"Tatuaż z lilią" pełen jest absurdów, ponieważ inaczej tego nie można nazwać. Z ciekawości opowiedziałam paru osobom, o czym jest tylko pierwszy rozdział i każdy był zaskoczony. Za szybko, za dużo, więc linia między "da się zaakceptować, uwierzyć i współczuć", a "kicz" została przekroczona bardzo szybko.
Nie mogę jednak powiedzieć, żebym się rozczarowała! Co to to nie, ponieważ bawiłam się przednio! Nie byłam pewna swoich oczekiwań, no może troszeczkę spodziewałam się czegoś w stylu "Pamiętników wampirów" (tylko bez wampirów, a z czymś innym), a tutaj mam coś pomiędzy romansem paranormalnym, odyseją kosmiczną i powieścią science fiction; jak dobrze, że pojęcie "fantasty" jest takie obszerne! Dawno nie czytałam takiej udziwnionej książki, więc nieźle się rozerwałam i rozważam nawet lekturę kolejnego tomu, ponieważ nudzić się na pewno nie będę; akcja w końcu pędzi do przodu.
Ocena: 3/10.
Seria: Antilia
Tom: 1
Liczba stron: 281
Wydawca: Feeria
Powieści, w których autorzy kreują cały wszechświat od zera, są w pewien sposób od razu o wiele bardziej interesujące. Oczywiście lubimy czytać o śledztwach na ulicach Londynu, którymi możemy się potem przejść, ale jeszcze bardziej podoba nam się okrywanie nowych miejsc, o których słyszymy pierwszy raz w życiu... Tak właśnie będzie przy okazji lektury "Paktu Złodziejki".
Adrienne Satti miała wszystko: kochającego opiekuna, pieniądze, wspaniałe towarzystwo, ale równie nagle straciła grunt pod nogami i od tej pory żyje na ulicy nazywając się Postrzeloną. Musi sama zadbać o siebie i swojego boga, gdy po piętach drepcze jej nie tylko straż miejska, ale również tajemnicze i na pewno nie ludzkie siły...
"Pakt Złodziejki" napisany jest podobnie, jak drugi tom serii "Delirium". Mamy rozdział, który przedstawia nam sytuacje sprzed kilku lat oraz kolejny prezentujący obecne wydarzenia. Dzięki temu historia nie nuży czytelnika, a kolejne strony umykają w zastraszającym tempie. Ari Marmell bardzo zręcznie potrafił kończyć kolejne rozdziały, aby rozbudzić ciekawość czytelnika i przykuć jego uwagę, a nie można niestety powiedzieć, aby wszystkim autorom to wychodziło...
Świat zaprezentowany w "Pakcie Złodziejki" jest intrygujący. Wiele bogów, specjalny kościół, a do tego osadzony w czasach średniowiecza... Szkoda tylko, że nasza narratorka nie strzępi języka na wyjaśnienia. Z każdym rozdziałem byłam coraz bardziej ciekawa i czekałam na wyjaśnienia, a było ich bardzo niewiele. Zresztą nie pierwszy raz. Nie wiem, czy pokazuje to, że autor nie do końca miał na wszystko koncepcje, czy może wyjaśni się trochę więcej w kolejnych tomach... W każdym razie pod tym względem nie do końca byłam zadowolona.
Fabuła powieści zapowiadała się bardzo ciekawe. Tajemnicze siły, zło czające się w powietrzu, bogowie, którzy byli w to bardziej niż zamieszani... Wszystko to przygotowywało czytelnika na spektakularny finał, ale niestety przeszedł on jakoś bez echa. Autor zaserwował nam kilka niespodzianek, a jedna była szczególnie porażająca oraz nie kreował na siłę romansów, co mu się bardzo chwali, jednak... nie było to szczególnie poruszające.
"Pakt Złodziejki" jest powieścią lekką i odprężającą; idealną więc na lato, ponieważ mimo wszystko nie zapada szczególnie w pamięć i nie zaprząta myśli na dłużej. Można miło spędzić czas na lekturze, ale nie trzeba przy tym szczególnie dumać nad treścią, gdyż wystarczy się wczuć, a lektura będzie szła jak z płatka.
Ocena: 7/10.
Tytuł oryginału: Thief's Covenant
Tom: 1
Liczba stron: 367
Wydawca: Fabryka Słów
“Reading is one of the joys of life, and once you begin, you can't stop, and you've got so many stories to look forward to.”
Benedict Cumberbatch
Kontakt
Niedługo na blogu
Moja kolekcja Funko popów
Moja przygoda ze Skupszopem
Unboxing ostatniego World of Wizardry
Rick Riordan prezentuje
King of Scars
Moja przygoda ze Skupszopem
Unboxing ostatniego World of Wizardry
Rick Riordan prezentuje
King of Scars
Polecane
-
Książki Ricka Riordana są obecne w moim życiu od ponad siedmiu lat. Bez nich prawdopodobnie nie byłoby tego bloga. Zaczęłam czytać se...
-
Cześć, tu Percy. Zostałem przekupiony niebieskimi pączkami, więc oto przybywam, aby powrócić do korzeni i opowiedzieć Wam o początkach mo...
-
Philippa Gregory to obecnie jedna z najpopularniejszych autorek beletrystyki historycznej (choć pisze również książki czysto historyczn...
-
Wygląd książki jest bardzo ważny, choć zapytani o to, mówimy, że nie można oceniać książki po okładce, zwłaszcza gdy bronimy ulubionej powi...
-
Witam! Wasze piękne oczka Was nie mylą. Poniżej znajdziecie streszczenie pierwszej części scenariusza fan fiction zatytułowanego "...
-
Budynek A Dzisiaj będzie trochę inaczej, bardziej prywatnie(?), ponieważ na Waszą prośbę opowiem Wam trochę o mojej szkole, jak to wszys...
-
Ekranizacja „Więźnia labiryntu” ma swoich fanów i przeciwników. Mi oraz mojej siostrze filmy się podobały (jej chyba jeszcze bardziej niż...
-
Źródło: hulu.com Fani potrafią! Czasami trudno wierzyć w powodzenie petycji i różnych akcji organizowanych przez fanów, ale hej udało s...
-
Cześć! Życie jest piękne i proste, gdy czyta się głównie świeżutkie premiery książkowe - są dostępne na wyciągnięcie ręki i to w wielu f...
-
Blogerka wita! Wow, wow, wow! Uszanowanko! Blogerka śle uszanowanka dla czytelników! Wow, wow, wow! A tak nie po piesołowemu, to jest...
Archiwum
-
►
2017
(42)
- ► października (5)
-
►
2016
(120)
- ► października (6)
-
►
2015
(161)
- ► października (10)
-
▼
2014
(266)
- ► października (26)
-
▼
czerwca
(23)
- Warto oglądać Hannibala!
- Delirium: książka, a serial
- The Big Bang Theory - sezon 1 (Teoria wielkiego po...
- Cienie ziemi - Beth Revis
- Przedpremierowo: Parszywa Dwunastka - Janet Evanovich
- Nowość: Klub Karmy - Jessica Brody
- Hannibal - sezon 2
- Klub Karmy - Jessica Brody
- Hannibal: serial, a książki
- Między teraz a wiecznością - Marie Lucas
- Premierowo: Tatuaż z lilią - Ewa Seno
- Pakt złodziejki - Ari Marmell
- PREMIERA: Hopeless - Colleen Hoover
- Na krawędzi nigdy - J.A. Redmerski
- Hannibal. Początek - Thomas Harris
- Targi Książki w Warszawie - piąta edycja
- Najlepsza Jedenastka - Janet Evanovich
- Pretty Little Liars - sezon 4
- Przebudzona o Świcie - C.C. Hunter
- Hannibal - Thomas Harris
- Mroczny Triumf – Robin LaFevers
- JAK ZACZĄĆ BLOGOWAĆ DLA NIEPEŁNOSPRYTNYCH: Motywacja
- Przedpremierowo: Hopeless - Colleen Hoover
-
►
2013
(270)
- ► października (23)
Ulubione
-
Książki influencerów 2024 - Poradniki2 dni temu
-
-
-
Zagraniczne zapowiedzi: czerwiec, lipiec 20222 lata temu
-
Nieugięta bohaterka - "Wojna Makowa" Rebecca4 lata temu
-
-
Recenzja: Karpie bijem - Andrzej Pilipiuk5 lat temu
-
-
Bieg do gwiazd, Dominika Smoleń6 lat temu
-
Małe rzeczy, bez których sobie nie radzę7 lat temu
-
Lair of Dreams9 lat temu
-
Wszystkie komentarze zawierające linki są moderowane.
Obsługiwane przez usługę Blogger.